Lubię listopad*, choć dla niektórych brzmi to jak herezja.
Mało tego, lubię mgliste i lepkie dni. Ciemne i wypełnione leniwie padającym deszczem - takim drobnym, delikatnym, który nie moczy do ostatniej nitki w kilka minut, ale powolutku, wpełza cichaczem pod ubranie i osiada na skórze. Lubię ten delikatny dreszczyk.
Lubię srebrne krople zawieszone na pajęczynach, łysych gałązek.
Lubię delikatną mgiełkę, która niczym papierosowy dym spowija miasto...
Lubię, lubię, lubię.
W taki dzień jak dziś (choć bez wyżej wspomnianego "dreszczyku", bo jest jednak dość ciepło jak na listopad) powrót do domu jest prawdziwą przyjemnością. Bez wyrzutów sumienia, mogę tą szarością otulić się niczym ciepłym kocem. Mogę zatopić się w odrobinie melancholii i nic-nie-robienia, bez żalu że być może już ostatni tej jesieni, piękny i słoneczny dzień marnuje się za oknem.
:)
Pieknie to opisałaś. A ja lubię tak naprawdę, że o tej porze szybciej robi się ciemno. :)
OdpowiedzUsuńdziękuję :)
Usuń