W sobotni poranek przetarłam oczy ze zdziwienia. Za moim oknem w środku jesieni sypał zawzięcie gęsty śnieg. Zniesmaczona tym co widzę otuliłam się mocniej kołdrą i kocem, zamieniłam w małą poczwarkę w kokonie i odwróciłam plecami do okna. Obrażona na świat postanowiłam nie wstawać za nim nie zniknie. Niestety nie zniknął - ani w sobotę, ani w niedzielę ani nawet w poniedziałek. Śnieg jak leżał tak leży zadowolony z siebie a ja z wyrzutem patrzę za okno i na dzieci rzucające się śnieżkami (i pomyśleć że jeszcze w piątek wracając do domu szurałam butami w suchych liściach! ). Nawet siedzące na gałęziach wrony wyglądały na obrażone.
Być może gdyby to był grudzień to nawet podskoczyłabym z radości na ten widok, na piękną biel, na całe drzewa pokryte puchem, na pięknie wyglądający las taki cały ośnieżony. I wszystko było by pięknie gdyby nie to że pod warstwą białego puchu są jeszcze zielone liście a drzewa od nieprzewidzianego ciężaru wyginają się niebezpiecznie nad drogą, gdyby nie to że moje buty zimowe jeszcze spokojnie leżą zapakowane w pudełka i wciąż nie posiadam czapki.......
I w tych o to warunkach mogłabym już całkiem popaść w depresję i na znak protestu zapaść w sen zimowy gdyby nie to że czasem niespodziewanie zdarzają się małe acz przyjemne rzeczy - a najprzyjemniejszą z tych małych rzeczy jest nowa książka Murakamiego Zniknięcie słonia którą dostałam dziś do moich zmarzniętych rączek (bo oczywiście rękawiczek też jeszcze nie mam).